Sydney

Czy tego naprawdę się spodziewałam?

Długo wyczekiwany wyjazd, skrupulatnie planowany pobyt, przeczytana książka o Australii, wiele blogów i co? Lądujemy a tu deszcz, pochmurne niebo, szaro i smutno. Miało być gorąco, słonecznie, przecież to w końcu Australia!!! Czyżbym zapomniała sprawdzić pogodę? Niefortunnie trafiłam na kilka dni deszczu w Sydney, który trochę pokrzyżował mi plany. Z zimniej i smutnej polski trafiam do ciepłej, ale mokrej Australii. Po 2 dniach pobytu jednak biorę się w garść i zmieniam nastawienie. Będę patrzeć na Sydney przez różowe okulary i na pewno będzie lepiej. I było☺ W końcu zaświeciło słońce i w końcu mogłam w 100% cieszyć się Sydney a w nim:

Bondi Beach

Tu mieszkałam. Wybrałam miejsce oddalone od centrum, zgiełku i hałasu, na rzecz pięknej plaży, luźnej atmosfery, cudownych kafejek, restauracji, sklepików z pamiątkami, plażowymi akcesoriami i wysportowanymi surferami;) Miejsce przypominające swoim klimatem Venice Beach w Kalifornii. Tu również znajduje się słynny na cały świat, naturalny basen Icebergs Pool. Piękne widoki, bliskość żywiołu wody, ogromne klify, o które ocean z ogromną siłą rozbija swoje fale i kilkukilometrowa Coastal Walk (trasa dla pieszych) z Bondi Beach do Coogee Beach, skradły moje serce☺

P.S Jeżeli planujesz krótki 2-3 dniowy pobyt w Sydney, to polecam nocleg bliżej centrum. Jeżeli dłuży, ja byłam 6 dni, to zdecydowanie pobyt blisko jednej z pięknych plaży, których w Sydney nie brakuje, będzie niezapomnianym doświadczeniem 🙂

Centrum Sydney

Jest na tyle skupione, że w jeden dzień zwiedzimy jego najważniejsze punkty i zobaczymy to, co każdy turysta powinien zobaczyć. Na liście, jako nr 1 jest oczywiście Opera House(jej poświęcę osobny akapit). Royal Botanic Gardens, do którego ścieżka prowadzi obok opery, zachwyca ogromnymi drzewami i egzotycznymi roślinami. Ogólnie Sydney jest bardzo zielonym, zadbanym i czystym miastem. W zasięgu wzroku słynny Harbour Bridge, zwany również metalowym wieszakiem i miejscem, w którym odbywa się coroczny pokaz sztucznych ogni na Nowy Rok. Atrakcją jest również możliwość wspinaczki po moście, za przysłowiowych kilkaset dolarów i podziwianie miasta z góry. Pomiędzy mostem a operą znajduje się centrum wodnych taksówek, które kursują co kilka minut na drugą stronę miasta. Jak dla mnie to obowiązkowy punkt wycieczki. Niedaleko tych wszystkich atrakcji, wyłania się stara część Sydney – The Rocks z piękną architekturą, licznymi galeriami, sklepikami z rękodziełami i restauracjami zachęcającymi do wejścia i skosztowania australijskiej kuchni. Czy na pewno australijskiej? Nie, mamy tu kuchnie z całego świata, gdyż jest to miasto wielokulturowe, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Jedzenie jest bardzo dobre i podczas mojego 3 tygodniowego pobytu w Australii , nie trafiłam na danie, które by mi nie smakowało 🙂 Dodatkowo znajdziemy wiele miejsc ze zdrową żywnością, którą mieszkańcy bardzo sobie cenią.

Opera House

Jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków na świecie, niestety nie zrobił na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Jest opera a wokół niej tłumy. W środku również spodziewałam się bardziej spektakularnej sceny. Jako fanka opery, oczywiście nie mogłam nie kupić na nią biletu. Zrobiłam to jeszcze zanim przyleciałam do Australii (i tak polecam, jeżeli nie chcecie potem zapłacić kilkaset dolarów za bilet). To, co mnie tak naprawdę zachwyciło, to sama opera-spektakl Turandot. Piękna oprawa muzyczna, scenografia i stroje. I tu się przyznam, choć może nie powinnam, pod koniec drugiego aktu przysnęłam i to tak mocno, że wypadła mi z ręki torebka i narobiła trochę hałasu. Zrezygnowałam z 3 części, na wpół przytomna i zła wróciłam do hotelu oddając się w ramiona Morfeusza. Niestety 10 godzin różnicy – jet lag dały o sobie znać i jeszcze przez kolejne dni wstawałam o 4 rano a zasypiałam już o 20.

Blue Mountains i Wildlife

Blue Mountains

Pobudka o 5 rano i wyprawa w góry. Kilkaset kilometrów oddalone od Sydney Blue Mountains, słynny i obowiązkowy punkt do zwiedzenia podczas pobytu w Australii. Długą drogę rekompensują piękne widoki. Podczas wycieczki zatrzymujemy się w Centrum Wildlife, gdzie mam możliwość obcować z tutejszymi zwierzętami. W końcu mogę pogłaskać koalę , kangura i podziwiać urocze pingwiny 🙂 lle radości sprawiły mi te zwierzęta. Oprócz nich oczywiście wiele innych gatunków, których na pewno w naszym klimacie nie spotkamy.

Po kilku godzinach docieramy na miejsce. Krajobrazy zatykają dech w piersiach. Blue Mountains, Three Sisters i las deszczowy robią ogromne ważenie. Dodatkowo spotykam tu ,,naszych”. Pan Adam, mieszkający w Australii od 50 lat, opowiada mi z detalami historię Trzech Sióstr i inne ciekawostki, o tych górach i ciągnącym się w nieskończoność deszczowym lesie, których z chęcią poznania słucham. Dziękuję Panie Adamie 🙂

Na tym oczywiście nie koniec wycieczki. Wędrówka po lesie, gdzie kiedyś żyły ogromne drapieżniki i dinozaury, gdzie znajdowała się kopalnia złota i węgla, przejazd kolejką linową oraz najbardziej pochyłą na świecie kolejką górską dodają dreszczyku emocji 🙂 Nasz przewodnik ciągle zaskakuje swoją widzą o Australii i jej historii. Wycieczka kończy się rejsem po rzece w Sydney. Długi dzień, ale bardzo udany. Szczęśliwa z uśmiechem na twarzy wracam późno w nocy do hotelu. Jutro lot do Cairns, gdzie znajduje się największa rafa koralowa na świecie. Kolejny punkt mojej wycieczki, ten najbardziej wyczekiwany i nowe doświadczenie. Nie mogę się już doczekać.

Ciekawostki

To, co mnie zaskoczyło, to zapach kawy, wszechobecnej, której Australijczycy pochłaniaj hektolitry. Chwilami czułam się, jak we Włoszech z tym, że tu nie pije się na szybko małego espresso. Tu się delektuje kawę przesiadując w jednej z setek klimatycznych kafejek, bez pośpiechu, ale obowiązkowo z uśmiechem na twarzy. Australijczycy cenią sobie czas, zwłaszcza ten prywatny, dlatego większość sklepów zamykanych jest bardzo wcześnie – już po 17-18. Podobnie jest z restauracjami i kafejkami, oprócz oczywiście nielicznych.

Piękne parki, plaże i bujna roślinność – to widzimy wszędzie. Zachwycają czystością, dbałością o detale i dostępnością dla wszystkich(można chodzić po trawie;). Na szczególną uwagę zasługują publiczne grille. Tak, w parkach, przy plażach są stoiska z wbudowanymi, eklektycznymi grillami, przypominające małe, otwarte domki, gdzie można spotkać się z rodziną znajomymi, przynieść swoje jedzenie i grillować dowoli. Poproszę takie na Polach Mokotowskich 🙂

Transport, niestety jest bardzo drogi i moim zdaniem jeszcze do usprawnienia. Czasami bardziej opłacało się zamówić Ubera, niż skorzystać z miejskiej komunikacji. Porównując ceny, jakie mamy w Warszawie, naprawdę nie możemy narzekać. Ceny żywności z kolei zbliżone są do naszych. Jedzenie wszędzie bardzo smaczne, więc niezależnie od restauracji jaką wybrałam czy zakupów w markecie, zawsze byłam zadowolona.

To, co mnie urzekło to piękne plaże, zadbane, czyste i bardzo przyjaźni ludzie Nie wiem, czy to zasługa ciepłego klimatu, ale ludzie w Australii są bardzo sympatyczni i przyjaźnie nastwieni do wszystkich. Czułam się w Sydney i wszędzie, gdzie byłam bardzo dobrze i bezpiecznie. Tu nie czuć pośpiechu, pogoni, wręcz przeciwnie, wielkie, kilkumilionowe miasto, pełne spokoju i przyjaznej atmosfery.
Kilka słów o modzie. Przy Boni Beach 90% osób ubrana była w sportowe rzeczy. Chwilami miałam wrażenie, że wszyscy idą na siłownię, albo z niej właśnie wracają. Nie było zadęcia, szpanowania metkami, wielkimi logo. A surferzy biegają boso z deską. Po co komu buty;) Dziewczyny zamiast torebek noszą tzw crochet, czyli siatki(post o tym trendzie już dla Was piszę). Podobnie było w centrum miasta. Tu zdecydowanie stawia się na wygodę i luz.

Sydney to miasto, do którego z pewnością będę chciała jeszcze kiedyś wrócić:)